Yamaha XVS1300

Wymarły gatunek

MotocykleTesty

Written by:

Mam pewien sentyment do wszelakiej maści cruiserów i chopperów. Od dawna nie siedziałem za kierownica żadnego, ale to własnie od nich zaczęła się moja przygoda z motocyklami. Będzie już trochę lat od kiedy zrobiłem swoje prawo jazdy kategorii A (wtedy nie istniały jeszcze wynalazki typu kategoria A2) i to wtedy na swój pierwszy motocykl upatrzyłem sobie Suzuki Intruder M800. Szukałem, szukałem aż znalazłem. Świeżo sprowadzony zza zachodniej granicy, miał kilka rys tu i tam, ale przynajmniej wyglądał w swojej niedoskonałości całkiem wiarygodnie. ASO Suzuki w Poznaniu również nie dopatrzyło się niczego niepokojącego. Z czystym sumieniem mogę dzisiaj powiedzieć, że w sumie to miał tylko jedną, ale zasadniczą wadę. Był fioletowy. Ale już trudno, były inne, jeszcze gorsze wersje kolorystyczne. Potargowaliśmy się, ustaliliśmy cenę, wpłaciłem zaliczkę (motocykl miał zostać przed zakupem zarejestrowany) i… tyle go widziałem. Handlarz zapomniał, ze moto musiało mieć więcej niż pól roku oraz więcej niż 6 tys. km przebiegu, żeby nie uchodziło za pojazd nowy. Ten miał co prawda 3 lata, ale tez bardzo znikome wskazanie przejechanego dystansu. Tym samym nie był zwolniony z VAT’u przy imporcie z UE. No cóż. Zaliczka do mnie wróciła, Intruder wrócił z powrotem na portal aukcyjny z wyższą o 2 tysiące złotych ceną a moje poszukiwania zaczęły się od nowa…
Niezbyt daleko padła gruszka od jabłoni i oto stałem się właścicielem Suzuki Maraudera 1600 (tak, było coś takiego, jak nie wierzycie to zapytajcie wujka google). Nie napisałem, że szczęśliwym właścicielem, bo oczywiście nie mogło być tak prosto. Górnośląski salon pewnej amerykańskiej marki, w którym motocykl pozostawiono w rozliczeniu, miał w nosie, że Marauder miał na sobie niedomknięty (dobrze, że chociaż spłacony) kredyt. Ważne, że sprzedali jeden nowy motocykl a używanego Maraudera z niespodzianką sprzedali mi. Cyferki się zgadzały. Nie mieli specjalnie ochoty bawić się w papierki, nawet pomimo tego ze motocykl kupili i sprzedali de facto niezgodnie z prawem (bank jako współwłaściciel nie wyraził na to zgody). To już nie był ich problem. Poprzedni właściciel też specjalnie nie spieszył się z załatwianiem formalności. Nie mniej jednak, kilka miesięcy i kilka tysięcy telefonów później odebrałem z wydziału komunikacji dowód rejestracyjny ze swoim nazwiskiem w polu „właściciel”. Nie wyobrażacie sobie nawet ulgi, jaka temu towarzyszyła.
Czarny lakier, mnóstwo chromu, otwarte wydechy BUB (które, nie żartuję, włączały alarmy w samochodach) i bylem największym twardzielem w okolicy. Ten „Power-Cruiser” miał coś w sobie. Pojemność silnika większą niż dzisiejsze auta kompaktowe, do tego przysadzista sylwetka, zawieszenie up-side-down, sportowe opony, drag bary… i 320 kilo w stanie gotowym do jazdy. Nie muszę chyba wspominać, jak poronionym pomysłem było kupienie czegoś takiego na swój pierwszy motocykl. Zamiast uczyć się prawidłowych zachowań i kontroli nad jednośladem w sprzyjających warunkach odkrywałem potęgę grawitacji i nieugiętość wszystkich innych praw fizyki. Motocykl zwyczajnie był za duży i za ciężki dla świeżo upieczonego kierowcy. Owszem, jeździłem, utrzymywałem się w pionie (przeważnie), nawet trochę podróżowałem. Aż któregoś słonecznego dnia, dwa czy trzy lata później, znajomy z pracy dał mi się przejechać na swoim Bandicie 600. Niby nic specjalnego. Ot, wyścigówka młodzieży wiejskiej i tyle. Okazało się jednak, że motocykl może nie tylko przyspieszać (z tym Marauder radził sobie akurat wyśmienicie) ale też może skręcać i hamować. Jak się słusznie zapewne już domyślacie, na tym skończyła się moja przygoda z cruiserami.

Od tamtej pory minęło już kilka ładnych lat i przez mój garaż przewinęło się parę rożnych motocykli. Skłamałbym, gdybym napisał, że przez ten czas ani razu nie siedziałem za sterami cruisera. Natomiast zawsze kończyło się to tak samo – moją skwaszoną miną. Bo przecież nie skręca, nie hamuje, nie przyspiesza. Zwyczajnie nie nadążały za moim stylem i tempem jazdy. Wsiadając na nie oczekiwałem chyba czegoś pokroju XDiavela, tyle że ociekającego chromem. Problem z prowadzeniem tych motocykli oczywiście był, to nie ulega wątpliwości. Z drobnym zastrzeżeniem, że w mojej głowie a nie w nich.Udowodniła mi to ostatnio czarna jak noc Yamaha XVS 1300. Lub Midnight Star, jeśli wolicie.

Gramoląc się za stery poczułem się jak He-Man dosiadający Cringera (tylko już oczywiście  przemienionego w bojowego tygrysa). Od premiery serialu minęło już 35 lat, więc i ten Cringer pode mną się z lekka postarzał. Podrapałem go za uchem po siwej już sierści, rozsiadłem się na wielkim jak fotel w salonie siodle i złapałem za lejce. „Naprzód, kocie bojowy!” – pomyślałem, ale on wtedy poprosił, żeby go jednak zbytnio nie poganiać. Kilka minut później leniwie sunęliśmy już jakąś boczną drogą, wiodącą delikatnymi łukami nie wiem skąd do nie wiem dokąd. Cieszylismy się popołudniowym letnim słońcem, tym jak piękny jest świat i w ogóle wszystko dookoła. Tak po prostu, bez żadnych zbędnych „ale„. Przez ten krótki czas w akompaniamencie ryczących 1.9 TDi z wściekłością wyprzedziło mnie co najmniej kilka Passatów B5 kombi. Jestem przekonany, że tylko dlatego, bo nie schodziłem co zakręt na kolano i nie gnałem na złamanie karku. I co z tego? Byłem ja, był motocykl, był niesamowity spokój i wszechogarniający luz. Całą resztę miałem tak głęboko gdzieś, że to letnie słońce nie miało nawet szansy tam dotrzeć. Urzekł mnie spokój jaki ogarnął mnie za sterami tego sprzętu. Oczarował świat oglądany leniwie z niskiego siodła i przysięgam, że miarowe buczenie dużej „fałki” obniżyło mi ciśnienie o co najmniej kilka mmHg przedłużając mi życie o jakieś 6 minut.

Co ciekawe, pomimo anemicznego tempa do jakiego ten motocykl zachęca całkiem sporo wymaga od swojego kierowcy. Jest ciężki i trzeba mieć to na uwadze. Jednak prawidłowa praca gazem w zakręcie zmienia go w zaskakująco (jak na te gabaryty i masę) poręczny i zwrotny sprzęt. Przyspieszać też potrafi, chociaż wysokie obroty silnika pasują mu jak świni siodło. Ale w razie potrzeby zbiera się dziarsko, więc wyprzedzanie nie powinno być specjalnie stresujące. Może hamulce trochę nie nadążają za resztą, dlatego nagłe zmiany tempa jazdy trzeba planować z wyprzedzeniem. Najlepiej na kalendarzu. To wszystko nie ma jednak większego znaczenia, jeżeli używamy motocykla zgodnie z jego przeznaczeniem. Owczarek nie będzie latał, ale nie jest przez to gorszy niż papuga. To nie ten typ zwierzęcia i nie wolno ich oceniać przez ten sam schemat. Nie trzeba obwieszać się frędzlami i amerykańskimi flagami, żeby docenić prostą i czystą radość z jazdy jaką daje ten typ motocykla. Wystarczy go nie poganiać.
Gdy słońce już prawie schowało się za horyzontem oddałem kluczyki do Midnight’a i wsiadłem z powrotem na swojego 150+ konnego, widlastego nakeda. I dokładnie tak jak przed laty okazało się, że motocykl potrafi skręcać, hamować i przyspieszać. Tylko… akurat w tym momencie ja od niego wcale tego nie potrzebowałem. Chciałem jeszcze parę chwil spokojnie, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca pokatulać się leniwie do domu. Zamiast podstarzałego, poczciwego Cringera siedziałem okrakiem na wściekłym tygrysie z ADHD tylko czekającym na okazje do ataku. Niby niezapomniane wrażenia murowane, jednak nie można nawet na chwile stracić koncentracji – to w końcu jest tylko nabuzowany tygrys z ADHD. Jeden błąd i ręka odgryziona. A tu takie piękne żniwa za rogiem… Chyba zacząłem się już starzeć, bo akurat w tym momencie, na tę drogę, to własnie Yamaha wydawała mi się lepszym i bardziej kuszącym wyborem…
No dobrze, ale skoro to taki fajny sprzęt, to dlaczego piszę to wszystko z wyraźnym smutkiem?
Otóż ten motocykl nie powinien nazywać się Midnight Star. Bardziej pasuje do niego imię Sudan. Tak właśnie zwał się ostatni, uśpiony niedawno samiec nosorożca białego. Ta śmierć to nie był po prostu jeszcze jeden nosorożec mniej na tym świecie. Do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Ta śmierć oznaczała w praktyce wymarcie gatunku. Nigdy więcej już nie urodzi się nosorożec biały. Nie zobaczymy ich już niedługo żywych nigdzie, nawet w ogrodach zoologicznych.
Yamaha nie sprzedaje już u nas XVS’a 1300 w żadnej wersji. Ani żadnego innego Cruisera jeżeli chodzi o ścisłość. Podobnie jak Suzuki. Kawasaki ma w ofercie jeszcze tylko tego dziwacznego Vulcana 650 z rzędowym (…) silnikiem od Versysa (…). Honda jedynie świeżą, ale malutką Rebel. Zawsze jest jeszcze Harley-Davidson, tylko oni jakby zapomnieli, że to nie jest już rok 1950. Ceny też dyplomatycznie przemilczę. Klasyczne, tętniące wielkimi dwucylindrowymi widlakami cruisery w Europie właśnie wyginęły. Zawsze były trochę z nie naszej bajki, zaczerpnięte z innej kultury. Takie nie do końca pasujące do realiów. Mimo to nie dało się im odmówić uroku i niepowtarzalnego stylu jazdy. Nie cieszyłem się nimi, gdy jeszcze tu były. I dlatego trochę mi teraz smutno, że już ich nie ma. Nie będę przecież wiecznie jeździł na dzikim kocie z ADHD.
Dziekuję za uwage,

GnKPS. Mam też pewne wątpliwości co do wygody jeżeli chodzi o długie trasy. Przy nogach i rękach wyciągniętych mocno do przodu, kręgosłup nie ma najlżejszego życia. Ale umówmy się, że to kwestia przyzwyczajenia. Tak jak podesty i zmiana biegów piętą.

PS2. Mijając innych motocyklistów, ubrany w bojówki, trampki motocyklowe i kask enduro, było mi odrobinę wstyd. Obrażałem majestat motocykla, na którym siedziałem. Może chociaż trochę usprawiedliwi mnie fakt, że kilka godzin wcześniej próbowałem wykopać się innym sprzętem z błota? Tylko, że to już temat na następną opowieść.

8 odpowiedzi do “Wymarły gatunek”

  1. […] Upraszczam trochę i bagatelizuję temat, ponieważ zawsze miałem mały żal. Te motocykle mają swój niezaprzeczalny urok, zwłaszcza gdy rozmawiamy o wrażeniach podczas jazdy. Dlaczego nie da się dostać tego […]

  2. Wit pisze:

    … i tak to jest jak opisuje się motocykl, którym przejechało się kilkanaście no może kilkadziesiąt kilometrów. Yamahą xvs 1300 i to jest prawidłowa nazwa, jeżdżę od dwóch lat. Przejechałem ok. 10.000 km. Dwa dni temu wróciłem z wyprawy do Pragi ok. 800 km w jedną stronę. Dobrze ustawiona kierownica, wysoka szyba i oparcie kierownika powoduje, a raczej nie powoduje żadnego zmęczenia (innego niż typowego po przejechaniu w 9 godzin w/w odcinka). Co do prędkości, cóż w instrukcji tego moto jest napisane, że wskazana prędkość dla wrzucenia 5 biegu to 120 (słownie: sto dwadzieścia) km/h, więc na autostradzie wyprzedzanie wszystkiego, co porusza się z prędkością 140km/h to czysta gratka no i sam manerw nie trwa dużej niż 5 sekund (po zaokrągleniu w górę). Co do przyspieszenia, wiem nie było to odpowiedzialne, ale od świateł do świateł plastik (znam markę, ale nie powiem) o pojemności 1000 został daleko w tyle, no chyba że jego kierujący sprowokował mnie dla żartu. A co do zwrotności, no cóż motocyklem o długości 2,5m nie da się zawrócić w miejscu, to nie motorynka.

    • Granat pisze:

      Hm… muszę przyznać, że spędziłem z Yamahą większość dnia, ale nie pamiętam dokładnie ile kilometrów przejechałem na tym motocyklu. Jednak z pewnością bliżej 200 niż kilkadziesięciu. Natomiast nie bardzo rozumiem, w którym momencie napisałem nieprawdę? Raczej mamy po prostu inne punkty odniesienia 🙂

    • Mayu pisze:

      W którym miejscu instrukcji jest to: „że wskazana prędkość dla wrzucenia 5 biegu to 120 (słownie: sto dwadzieścia) km/h,” napisane? Chyba musiałem przeoczyć. Poważnie pytam

  3. Wit pisze:

    Witam
    Przecież nie zarzuciłem, iż pisałeś nieprawdę, ale moim skromnym zdaniem nie jest możliwa dogłębna ocena motocykla po przejechaniu nim nawet 500km. Po prostu jako użytkownik i fascynat tego modelu (również códem jest xv 1900) mam inne zdanie niż Pan, serdecznie pozdrawiam.

  4. Dosman pisze:

    Granat, Qźwa ty weź i się rozerwij. Przejechałeś 200 km na xvs 1300 i jako jedyny słusznie oceniłeś moto. Allah jest wielki, 200 km. po 2000 km ustawiasz dopiero kierownicę a Ty po 200 km oceniłeś całość. Jesteś Gość ale jednak się rozerwij.

    • Granat pisze:

      W zasadzie to dokładnie w takim celu powstała ta strona – dla rozrywki 🙂 I do dzisiaj tak ją traktuję.

      Motocykl nie jest mój (o swoich nie piszę) ani nigdy nie był, więc nie miałem możliwości spędzić z nim kilku tygodni i przejechać kilku tys km. Zresztą, jeżeli uważasz, że któryś z poważnych dziennikarzy motoryzacyjnych (nie uważam się ani za poważnego ani za dziennikarza, żeby nie było 🙂 ) spędza z motocyklami, o których pisze, jakoś dużo więcej czasu… to mam dla Ciebie złą wiadomość 😀

      Natomiast ciągle mam kontakt do właściciela, który z motocyklem się nie rozstaje i specjalnie dla Ciebie obiecuję, że za kilka lat opiszę jego wrażenia po przejechaniu dajmy na to 50 tys km. Umowa stoi ? 🙂

  5. dosman pisze:

    No toś mnie Granat zażył ;), masz dystans i poczucie humoru, to i ładnie.
    Tak czy inaczej nie opisuj wrażeń właścicieli motocykli, to tak jakbyś opisywał cudzy seks, no Qźwa się nie da 😉 .
    Mineralną dostaniesz w naszej siedzibie, jeśli dojedziesz 😉 , miejsce przy stole bilardowym też 😉 .
    Pozdro.

    dosman@wp.pl