Honda MSX 125 Grom

Błękitny Grom

MotocykleTesty

Written by:

W 1983 na ekranach kin wyświetlano film „Błękitny Grom”. Roy Scheider (Sea Quest, pamiętacie?) przywracał wiarę w sprawiedliwość siekając nikczemników gathlingiem zamontowanym na dziobie. Widziałem go oczywiście wiele lat później na jakimś VHS’ie, w dniu premiery zwyczajnie nie było mi jeszcze specjalnie spieszno na ten świat i w nosie miałem śmigłowce.
W każdym razie, producenci filmu wzięli mały, francuski śmigłowiec (Gazelle) i okleili go kanciatymi blachami, żeby zmienić jego kształt na bardziej bojowy i agresywny. Do tego doszły karabiny maszynowe przy kokpicie, pasujące oszklenie kabiny i cala masa niedziałających gadgetów – taka technologia 35 lat temu zwyczajnie nie istniała (albo nie istnieje nawet do dzisiaj). Efekt? Każdy dzieciak znał Błękitnego Groma i każdy chciał go mieć, chociaż to była zwykła, nudna gazela.
Dlaczego o tym wspominam? Ze względu na inny, bardziej współczesny i czarny jak noc grom. Hondę MSX 125. Hondę Grom. Jak już kiedyś pisałem, w trakcie mojego pobytu w Tajlandii jeździłem na CB500X („Magia małych pojemności”). Ale to nie była cała prawda. Wyjątkiem od CB był ostatni moto-dzień w Chiang Mai, już pod koniec pobytu. Po kilkunastu wcześniejszych dniach spędzonych na drogach tego kraju po prostu wiedziałem, że muszę pojeździć na MSXie. Dlaczego? O tym za chwilę.Więc wstałem rano, wziąłem kask pod pachę i poszedłem na miasto szukać wypożyczalni, w której mieliby ten motocykl. Po kilku rozczarowaniach („not working”, „no sorry, we not have”) w końcu znalazłem miejscówkę. Porozmawiałem chwile z całkiem miłą panią („Yes, yes, we have, no problem„), dala mi papiery do wypełnienia i długopis, po czym ktoś odjechał na „moim” MSXie. Skończył wypełniać papiery o minute przede mną. Zwyczajnie wsiadł i pojechał. Siedziałem chwile z długopisem w ręku patrząc za oddalającym się motocyklem i starając się zrozumieć co tu się własnie odwaliło… „Oh, soooryyyy… „Na szczęście dwie wypożyczalnie dalej stal kolejny czarny Grom, na dodatek nowszej generacji. Świeżo umyty. Poczekałem więc chwile cierpliwie aż obsługująca wypożyczalnię całkiem mila pani (inna!) wróci skądś (pan zostawiony do opieki nad przybytkiem nie potrafił po angielsku powiedzieć gdzie poszła), wypełniłem papiera, zostawiłem ok 40 PLN za wypożyczenie sprzętu na 24 godziny i……oto był on. Grom. Motocykl, którego wszędzie w Tajlandii było pełno. I który, w przeciwieństwie do wszystkich innych małych motorbajków, był oczkiem w głowie każdego swojego właściciela. Skąd wiem? Proste – każdy jeden był stuningowany. Nawieszane motocyklowej biżuterii, klameczki, lusterka, manetki, zatyczki, anodowane to, anodowane tamto, jedne ociekały karbonem, inne chromem, miały głośne wydechy (często cudaczne, kompletne układy, zawsze „sportowe”), przedłużane wahacze a’la mikro drag-racing, clip-on’y… I łatwo się domyślić dlaczego. MSX po prostu wygląda świetnie już z fabryki. Przysadzista sylwetka przypominająca Ducati Monstera (chociaż nie w tak bezczelny sposób jak Romet Pony, który nota bene tam występuje pod nazwa Demon… ), zawieszenie upside-down, czerwone hamulce, LED’owe lampy, kokpit LCD etc. W skali mikro, ale omówmy się – Tajowie wysocy nie są. Grom w naturalny i oczywisty sposób obrósł w swoisty kult. A ja koniecznie chciałem kawałek tego kultu skosztować.

Mam jakieś 182 cm wzrostu i szczerze to raczej niezbyt atletyczną sylwetkę. Siłą rzeczy stojąc przy tej „motorynce” zastanawiałem się czy w ogóle się na nią zmieszczę. Przecież to jest maleńkie! I wiecie co? Miejsca na niej jest pod dostatkiem. Znam dużo większe motocykle, na których trudniej jest mi się usadowić. Kolejne zaskoczenie to osiągi. Jednocylindrowiec z króciutko zestopniowaną skrzynią biegów ochoczo ciągnie już od niskich obrotów (i do tego całkiem nieźle brzmi). Owszem, nie są to rakietowe osiągi, ale w gęstym jak smoła azjatyckim ruchu ulicznym można sobie nawet pozwolić na odrobinę szaleństwa. Do 60-70 km/h rozpędza się bardzo sprawnie. Później już mniej. Przyspieszanie ze mną na pokładzie, długą prostą i olbrzymimi pokładami cierpliwości skończyło się ciut powyżej „stówki”. Zapewne dałoby się szybciej i więcej z kimś mniejszym za sterami. Natomiast to jest absolutnie bez znaczenia. Najważniejsze i zdecydowanie najciekawsze jest w Hondzie to, jak skręca. Pełnym gazem można wchodzić w każdy jeden zakręt. Nie ważne jak ciasny i ostry. Motocykl wybacza przy tym nawet konkretne błędy i ułańska fantazje, z której one wynikają. Tylne koło z pewnością ucieknie, ale nie szkodzi. Przednie też, ale tak samo nie szkodzi. Wszystko jest przewidywalne i bez problemu można zapanować nawet nad uślizgiem przedniego. Jazda na tym sprzęcie jest po prostu genialna! To mikroskopijna fabryka bananów na twarzy.

A do tego pali nic. Zatankowałem do pełna za kilkanaście złotych i na koniec dnia „maniakalnej” jazdy spadła mi ledwie jedna kreska (tak, jest wskaźnik poziomu paliwa).

Każdemu motocykliście polecam chociaż raz przejechać się MSX’em. Zwłaszcza, że jest dostępny również u nas. Natomiast na ulicy go nie widać z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze:

Motocykl to musi mieć minimum litr pojemności. Jeżeli nie, to musi mieć co najmniej 150 koni mechanicznych. I do tego jak najbardziej agresywna sylwetkę. Najlepiej superbike albo wielkie kostkowe opony, gmole i naklejki z całego świata. Od biedy, ale tylko jeżeli jest cruiserem, to niedostatek mocy i naklejek może nadrobić pojemnością, półtora litra w górę. 

Dodając do tego niepoważnie wyglądający gabaryt to w kraju nad Wisłą (a i pewnie w wielu innych w EU) można po prostu zostać wyśmianym.

Drugi problem to cena. Do jasnej anielki, 15 300 PLN za mikroskopijną 125-tkę? Serio? To prawie dokładnie tyle co dwie sztuki w Tajlandii. Prawie, bo obydwie można by jeszcze zatankować do pełna. I zjeść Pad Thai z sałatką z papai. Codziennie, przez tydzień…

MSX jest genialny i kropka. To pigułka antydepresyjna na kołach. Skondensowany, jeżdżący dobry humor, który w każdym obudzi ulicznego chuligana tylko bez groźby utraty prawa jazdy. I gdyby kosztował sensowne pieniądze, to dumnie postawiłbym go pomiędzy moimi dwoma motocyklami.

Wyglądały by wtedy jak rodzice wyprowadzający dziecko na spacer.

Dziękuję za uwagę,
GnK

PS. Zdjęcie poniżej to photoshopka, nie robiłem burnout’ów MSX’em na parkingu pod tajskim marketem.

 

 

Comments are closed.